Gdzie najładniej? Czyli motocyklem nad Morze Adriatyckie, Jońskie i Egejskie

Koniec września nie jest najlepszą porą dla motocyklistów: zimno deszczowo i ponuro, a my (mimo bardzo udanego sezonu) chcemy jeszcze nakręcić troszkę kilometrów na naszych motocyklach.

Z Robertem już od dłuższego czasu planowaliśmy jakąś ciekawą wyprawę na zakończenie sezonu. Nasze pomysły troszkę się jednak od siebie różniły i długo nie mogliśmy ustalić, dokąd powinniśmy jechać: może nad piękne wybrzeże chorwackie, może do Grecji, a może do Albanii. Niełatwo było podjąć decyzję, lecz na szczęście obaj jesteśmy dość ugodowi, więc postanowiliśmy, że pojedziemy… do wszystkich tych trzech miejsc po kolei. Kto szalonemu zabroni?

Termin wyjazdu ustalony. Ruszmy w ostatnią sobotę września. Obaj dosiadamy Hond: ja jadę na swoim kochanym „Trampku”, Robert na kultowej „Afryce”.

Mamy spotkać się z samego rana w Legnicy. Wstaje skoro świt i jestem przerażony: jejku, jak zimno, koryguje więc swój ubiór, zabierając ciepłych rzeczy, i ruszam na spotkanie z Robertem, który ubrał się tak, jak byśmy mieli jechać w środku zimy na Nord Cap – śmieję się, lecz potem, marznąc przez cały dzień, bardzo mu zazdroszczę.

Dojeżdżamy do czeskiej granicy: kawka, toaleta, tankowanie i już mamy jechać dalej, lecz okazuje się, że w przednim kole „Afryki” kapeć. Dziura czy po prostu zeszło powietrze? Starożytni Stoicy mawiali, by we wszystkim zachować spokój, więc i my nie przejmujemy się zanadto. Szukamy pozytywów. Jesteśmy na stacji paliw. Świetnie! Jest kompresor, więc pompujemy, sprawdzamy, powietrze nie schodzi, w porządku, ze spokojem jedziemy więc dalej, wiemy jednak, że raz jeszcze musimy wszystko skontrolować w Czechach. Ale zapominamy (Czyżby naukę starożytnych filozofów wzięliśmy zbyt dosłownie?). Przejeżdżamy 2500 kilometrów i wtedy…. O tym jednak za chwilę.

Marznąc (ja bardziej) przejeżdżamy Czechy. Potem marzniemy dalej na nudnej autostradzie w Austrii. Dojeżdżamy późnym popołudniem do Słowenii. Wciąż marzniemy, a przecież tu już powinno być ciepło. Cóż. Dojeżdżamy do mojego przyjaciela Beniamina, jemy u niego wczesną kolacje i kupujemy kilka buteleczek jego kultowego wina.

Pomimo nalegań Beniamina, by zostać, postanawiamy jechać dalej. Jego piwnice są wspaniałe, wino doskonałe, a jego gościnność zupełnie niezwykła – my jednak mamy zamiar naprawdę dojechać tam, gdzie będzie ciepło.

Dojeżdżamy do Chorwacji rozbijamy namiot i degustujemy wino. (Tak, degustujemy, opowieści o tym, że wciąż chlaliśmy, są bardzo mocno przesadzone). W końcu przestało być zimno – do dziś nie wiem, czy w nocy nastąpiła zmiana pogody, czy to za sprawą wspaniałych trunków.

Poranek Na. Chorwackiej stacji paliw. Toaleta, kąpiel, śniadanko i pędzimy nad Adriatyk. Po Austrii mamy dość autostrad, wybieramy więc górzystą drogę przez Karlowacz, gdzie czekają na nas wspaniałe zakręty lepsze nawet niż w Alpach. Rozkosz dla motocyklisty!

Dojeżdżamy nad morze. W końcu ciepło i słonecznie. Ściągamy kurtki, jedziemy moją kochaną drogą nr 8, wybrzeżem Adriatyku. W miejscowości Prizna kierujemy się na prom i płyniemy na wyspę Pag, by odwiedzić znajomych Roberta, którzy tam mieszkają.

Dojeżdżamy pod wieczór. Państwo Zubowicz, których Los poprowadził przez życie aż na malowniczą wyspę Pag, to cudowni starsi Ludzie. Niesamowicie gościnni i serdeczni. Siedzimy z nimi na tarasie, patrzymy na morze, do późnej nocy rozmawiamy, pijemy wspaniałe wino i zajadamy się niesamowitymi rybami, które jeszcze kilka godzin wcześniej pływały w czyściutkim Adriatyku. (Jeśli dodam, że Pan Zubowicz jest zawodowym rybakiem, a Pani Zubowicz całe życie ryby przyrządza, to niech się schowają najwspanialsze rybne restauracje świata. Poezja!)

Wstajemy raniutko, jemy śniadanie, potem spacer po miasteczku, żegnamy się z naszymi gospodarzami i jedziemy zwiedzać wyspę z jej nietypowym, księżycowym krajobrazem – coś mi się zdaje ze Neil Armstrong wylądował tu kiedyś w nocy, a Amerykanie przez ostatnie 43 lata wmawiają nam, że byli na księżycu.

Wyjeżdżamy z wyspy mostem i kierujemy się na Trigor. Robert, który jest po raz pierwszy na Bałkanach, przeżywa lekki szok: nie dość, że tak pięknie, a ludzie gościnni, to jest jeszcze taki luz, że możemy wjechać motocyklami na promenadę i nikomu to nie przeszkadza. Nikt nas nie wygania ani nie próbuje ukarać mandatem. Czy można jeździć motocyklem po promenadzie? Nie wiem, ale przecież nikomu nie przeszkadzamy, a wręcz jesteśmy atrakcją turystyczną. Naprawdę! Wyobraźcie sobie, że starsze turystki z Japonii robią sobie zdjęcia przy naszych Hondach. Może myślały, że w Europie nie znają tej marki…

W Trigorze bawimy się do późnych godzin nocnych. Gdzie jednak będziemy spać? Zapomnieliśmy tego zaplanować. W Chorwacji to jednak nie problem: odjeżdżamy parę kilometrów i na jakiejś cudownej dzikiej plaży rozbijamy namiot. To się nazywa życie!

Rano, po raz pierwszy na tym wyjeździe spotykamy kogoś, kto jest jeszcze bardziej zakręcony od nas, oczywiście w pozytywnym sensie tego słowa. Spotykamy szalonych „drajwerów”, którzy biorą udział w ekstremalnej wyprawie pojazdów produkcji socjalistycznej, czyli ZLOMBOL.PL. Jadą starymi Fiatami, Żukami, Nysami. Szok! A może my za rok pojedziemy na kolejną edycje Zlombola??? Przecież kochamy stare polskie auta.

Jedziemy do Dubrownika (obiecuję, że kiedyś opiszę te miasto, które jest tak niesamowite, że na pewno w paru zdaniach nie jestem w stanie oddać jego magii i niepowtarzalnego, absolutnie wyjątkowego klimatu). Zatrzymujemy się na nocleg tuż przed granicą z Czarnogórą. Jemy kolacje w moim ulubionym stylu – świeżutki kruch (po naszemu pszenny chleb), dopiero co zerwane pomidory, cebula, ser i domowa oliwa z oliwek. Wszystkie te specjały popijamy winem. Ech… W planie był start do Montenegro skoro świt, lecz kolacja z winem nad brzegiem morza kazała nam plany zweryfikować. Wyjechaliśmy dopiero koło południa, ale nie ma tego złego… Morze, plaża, słońce, relaks, odpoczynek, błogość…

Do granicy jedziemy na skróty przez jakiś chorwacki park narodowy i poprzez pierwszy na tej wyprawie jedziemy szutrami-bomba

Przejeżdżamy zatokę kotorską, podziwiając czarnogórski fiord. Dojeżdżamy do starego miasta w Kotorze, gdzie podziwiamy… piękne kobiety. Jest ich tu całe mnóstwo i przeważnie mówią po rosyjsku. Jesteśmy zachwyceni.

Po ślicznym – nie tylko z powodu Rosjanek – Kotorze późnym wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Sutomore, które jest bardzo ciekawym i mocno rozrywkowym miasteczkiem. To nie jest moja pierwsza wizyta w Czarnogórze, ale dopiero teraz dostrzegam urok tego kraju, gdzie jest szalenie wariacko i dużo taniej niż w Chorwacji. No i kupić można wszystko: okulary Ray Ban za 3 euro, złote Rolexy – po piątaku.

Ruszamy na podbój Albanii. Niesamowite miejsce w Europie, gdzie na drogach spotyka się krowy, owce i kozy. Niesamowity kraj, w którym ludzie są mili i przyjaźni, a policjanci nawet nie myślą o mandatach dla turystów: są bowiem po to, aby turyście pomagać. Byłem tu przed rokiem i zauważam od tego czasu niesamowity postęp: gdyby u nas tak budowano drogi jak w Albanii, to dzięki EURO 2012 mielibyśmy więcej autostrad niż Niemcy.

Po dniu pełnym wrażeń dojeżdżamy do Vlory, gdzie spotyka się Morza Adriatyckie z Jońskim. Mimo że to bardzo turystyczna miejscowość, jesteśmy dla Albańczyków niczym kosmici: tu nie ma wcale motocykli, jesteśmy więc prawdziwą atrakcją. Miejsce piękne i ciekawe: cała masa fajnych knajpek, restauracji, hoteli. Bardzo nam się tu podoba. Noc spędzamy w ekskluzywnym hotelu (po sezonie taki hotel z pełnym wyżywieniem to ok. 10 euro).

Rano po pysznym śniadanku ruszamy nad morze Jońskie. Jedziemy najładniejszą drogą w Albanii i jedną z ciekawszych w Europie, droga łączącą Vlore z Sarandą. Widoki zapierające dech w piersiach. Kręte drogi i ciągłe niespodzianki: a to krowa, a to żółwie, a to głazy na drodze, czasem zbłąkany osiołek. Ślicznie, pięknie i strasznie zarazem, dodatkowo bardzo gorąco. Zwiedzamy cała Riwierę Albańską, odwiedzając kilka prześlicznych miasteczek z plażami jak z bajki i knajpkami jak z przedwojennych filmów.

Nie wiem, czy jeszcze gdzieś poza Albanią w Europie można sobie całkiem legalnie pojeździć na motocyklach po plażach. Dla nas jest to wielka atrakcja i niesamowite przeżycie.

Wieczorem dojeżdżamy do Sarandy. To miasto powinni odwiedzić wszyscy ci, którzy myślą o Albanii stereotypowo (że każdy ma „kałacha”, a ludzie podróżują na osiołkach). W Sarandzie są setki luksusowych hoteli, a nowiutkie Porsche czy Masseratii na nikim nie robi wrażenia. Cieplutkie morze, klimatyczne knajpki, a wszystko to o połowę taniej niż w Polsce. Bawimy się tu wspaniale, ludzie są przemili. Nocujemy w hotelu Palma z prześlicznym basenem nad samym morzem. Spotyka nas tu także dziwna przygoda

Właściciel hotelu widząc nasz niezdecydowanie przy recepcji „zostać – nie zostać” dopytuje, co budzi naszą wątpliwość, jeśli chodzi o jakość hotelu. Odpowiadamy: „brak strzeżonego parkingu i konieczność pozostawienia motocykli przed hotelem na promenadzie” (chodzi nie o strach przed kradzieżą, ale o to, że zainteresowanie Albańczyków motocyklami jest ogromne, każdy je ogląda, dotyka – łatwo wtedy o wywrotkę.) Odpowiedź właściciela okazuje się zupełnie niespodziewana. Otwiera nam szeroko drzwi i pokazuje, abyśmy wjechali motocyklami do środka hotelu. Po raz pierwszy nasze motorki nocują wśród marmurów na perskim dywanie pilnowane przez recepcjonistę.

Kolejny dzień przeznaczamy na odpoczynek – dodam, że odpoczynek troszkę nie w naszym stylu – kąpiele w basenie, opalanko, drineczek, zimne piwko (właściwie z tym „nie naszym stylem” może przesadziłem: basen to nie nasz styl). Miło, ale siedzieć zbyt długo w jednym miejscu nie lubimy. Następnego dnia z samego rana ruszamy dalej. Kierunek Grecja. Po drodze zwiedzamy Butrint – ruiny rzymskie znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. A potem trasa na granicę, gdzie atrakcji jest więcej niż na rajdzie Paryż – Dakar.

Na przykład prom, czyli kilka kłód z pozbijanymi deskami, z których wystają gwoździe (trzeba bardzo było uważać na opony). Drogi szutrowe krzyżujące się z czymś, co nawet nie za bardzo można nazwać szutrówką żadnych drogowskazów, a nawigacja nie działa, stada dzikich kóz, wszędzie pełno bunkrów(pewnie gdzieś z boku jeszcze pola minowe).

W końcu dojeżdżamy do Grecji i rozbijamy namiot na jakiejś przystani jachtowej. Idziemy na grecką kolacje – kolacja pyszna, ale ceny już nam nie smakują. W Albanii było 2 a może i nawet 3 razy taniej. Rano jedziemy dalej, jakieś 500 km przez góry Olimp nad morze Egejskie. Wieczorem dojeżdżamy na półwysep Halkikidi (często nazywany trójpalczastą ręką boga – składa się z trzech półwysep, ma trzy odnogi). My jedziemy na „środkowy palec”, czyli Sithonie. Pierwsze greckie refleksje podczas podróży: drogo, brudno i ludzie mający pretensje do wszystkich. To nie dla nas, choć dojeżdżając do Sithonii poprawia nam się humor: co prawda Grecy dalej ponurzy, ale piaszczyste plaże jak z pocztówek, cieplutkie morze, niezłe wino, przepyszna feta i suszone oliwki powodują, że zapominamy złe: tu jest po prostu pięknie. Spędzamy więc cały dzień na uroczym i kameralnym campingu Stavros.

Ale jak już pisałem wcześniej, zbyt długie leniuchowanie jakoś nam nie służy, więc kolejnego dnia wyciągamy mapy i ustalamy powrotną drogę do domu. Czasu mamy mało, a droga do domu daleka (2000 km). Jemy więc grecki obiadek (pomidory, cebula, feta, oliwki) i jedziemy. Kierunek Macedonia.

Wieczorem dętka w „Afryce” Roberta eksploduje. No tak. Dopiero teraz przypominamy sobie o nie sprawdzanym dotąd kole: mieliśmy to zrobić kilka dni wcześniej w Czechach! Jak to naprawić skoro jest ciemno, a my jesteśmy na autostradzie? Znajdujemy dziurę w płocie, przechodzimy tam i rozbijamy namiot. Na całe szczęście mamy sporą buteleczkę greckiego wina – następnego dnia, już pusta, będzie służyć jako podstawka pod motocykl przy ściąganiu koła. Kto szuka przygody i jest otwarty na nowe doświadczenia, we wszystkim, nawet przeciwnościach losu, może dostrzec okazję, by cieszyć się życiem.

Poranna zmiana dętki i wjeżdżamy do Macedonii. Świetny kraj – pyszne jedzenie, dobre drogi, tanie paliwo, najładniejsze banknoty, szkoda tylko, że mamy tak mało czasu – ustalamy jednak, że za rok zabawimy tu dłużej. Wjeżdżamy do Serbii z postanowieniem ostrej jazdy, by dojechać jak najszybciej do Belgradu. Serbskie drogi są całkiem dobre, pogoda idealna, jedzie nam się świetnie, a że jesteśmy ambitni i nie do końca mieścimy się w ramkach ludzi normalnych, to z rozpędu przejeżdżamy całą Serbie i gdzieś koło 2 w nocy jesteśmy już na Węgrzech. To był nasz rekord na tym wyjeździe: ponad 850 km jednego dnia!

Węgry to kraj, w którym mówią najdziwniejszym językiem w Europie, ale nam – chyba z powodu tych kilometrów – coś się poprzestawiało w głowie, bo pierwszy Madziar, którego spotykamy mówi do nas bardzo zrozumiale. Zaraz, zaraz, ach tak, on mówi do nas po rosyjsku. Jak się za chwilę okazuje, ten miły gość, który rozmawia z nami o 3 w nocy, to Pan profesor o dwóch fakultetach (chemia i nauki polityczne – oryginalne połączenie), który studiował w Moskwie i dokładnie wie, gdzie jest Legnica, a nawet kojarzy nasz „Kwadrat”. Ciekawe, myślę sobie, jaki ma stopień wojskowy?

Znów wydarzenia toczą się, jak w dobrym scenariuszu filmowym. Na pytanie, gdzie tu można rozbić namiot, zostajemy zaproszeni na nocleg do jego już dość mocno podgryzionej zębem czasu willi a la „gierek”. Rano śniadanko i rozmowy o Polsce i Węgrzech. Profesor Zoltan to miły starszy pan, który coś nie za bardzo potrafi odnaleźć się w kapitalistycznej rzeczywistości. Dzięki niemu wiemy jednak, że na świecie są jeszcze ludzie, którzy potrafią być zupełnie bezinteresowni i za zapłatę wystarczy im tylko uśmiech.

Żegnamy się z naszym profesorem i ruszamy na podbój Budapesztu. Jest coraz zimniej. Wieczorem dojeżdżamy do Słowacji. Jest tak zimno i wietrznie, że patrząc na Roberta, boje się, żeby mi go wiatr nie przewrócił (czasem moja słuszna waga się przydaje – lepiej trzymam się nawierzchni).

Przejazd przez Czechy. Kilka dni temu nie można było wytrzymać z gorąca, a teraz marzniemy, mając kilka warstw ciuchów. Wjeżdżamy do Polski. Jeszcze parę godzin i będziemy w domu.

No i gdzie podobało nam się najbardziej?

Zdecydowanie w Albanii! Albańskie klimaty nam najbardziej pasują: ludzie są dumni, ale i uśmiechnięci zarazem. Nie wiedzą, co to komercja, a Polak na motocyklu to dla nich coś jak kosmita. Jest luz. Jest swoboda. Jest wszechogarniające poczucie wolności i nieskrępowania. Motocyklista może jechać bez kasku, bez świateł… No, musi być tylko klakson, on jest najważniejszy, bez niego w Albanii nie ma jazdy.

Ten kraj to przeciwny biegun niemieckiego porządku – kraj, w którym jeszcze nie ma żadnych biurokratycznych zasad i niepotrzebnych nikomu przepisów; kraj, w którym dzięki uśmiechowi i zdolności improwizacji można się świetnie bawić. Z pewnością wrócimy tam.

Piotr Michałowski „Wilk”

P.S. Wielkie podziękowania dla Roberta – bez niego aż tak fajnie by nie było.

Copyright © 2016 Autowilk | Designed by Mateusz Szałowski