Motocykl, wino i krótkie spodenki, czyli podróż motocyklisty przez Bałkany – sierpień 2012.

Koniec lipca. Gorąco. Wszyscy znajomi opowiadają o urlopach: gdzie byli, gdzie jadą, jakie mają plany. Ja zaś już dawno postanowiłem, że czas wakacji poświęcę pracy… Przy postanowieniu długo jednak nie wytrwałem. Czy jestem ascetą, by latem pracować i rezygnować z przyjemności? Chcę wsiąść na motocykl i jechać tam, gdzie świat wygląda inaczej.

Chce jechać! Ale z kim? Przykre jest to, że moi znajomi są mniej zwariowani niż ja. Praca, rodzina, obowiązki, a jak odpoczynek – to w luksusowym hotelu. To nie dla mnie. Chcę jechać, tak bardzo chcę, że nie myśląc już o niczym innym jadę sam. Totalne wariactwo.

Dokąd? Jeszcze nie wiem. Brak planu to moja wielka zaleta (a może wada). Jadę po prostu przed siebie, gdzieś na południe, gdzie ludzie żyją wolniej, woda jest cieplejsza i lepsze wino.

Motocykl (mój kochany trampek) jest prawie nowy, więc nie trzeba wielkich przygotowań. Pakuję to, co niezbędne (jak zwykle okaże się, że mam tego i tak za wiele): paszport, zielona karta, taśma MacGyvera, „tytyrytki” i troszkę pieniędzy. To najważniejsze.

Skoro świt startuję. Karkonosze i mizerne drogi w Czechach. Przelatuję przez nie dość szybko i sprawnie. Pierwszy postój w czeskim Mikulowie. Zaczyna robić się gorąco. Śniadanko pod marketem (markety na tej wyprawie będą częstym miejscem odpoczynku – lokale tanie i klimatyzowane). Po śniadanku zdejmuję kurtkę i spodnie motocyklowe. Pomimo pełnych pogardy spojrzeń super motocyklistów, zakładam krótkie spodenki. Długie spodnie założę dopiero po 10 dniach.

Kolejny postój gdzieś za Wiedniem. Strasznie gorąco, mimo że jadę w koszulce i krótkich spodenkach. Obserwuję motocyklowych globtroterów. Kurczę! Czyżby wymyślili klimatyzowane kombinezony? Cóż. Zdaje się, że dla wielu motocyklistów najważniejsze jest to, by mieć super ciuchy, wspaniały kask i drogie buty. Ja natomiast jadę nieustannie w szortach, T-Shirtcie, czasem w sandałach. Jest przecież strasznie gorąco! Oczywiście, mam świadomość, że nawet najmniejsza wywrotka jest w tym stroju dużo bardziej niebezpieczna. Z tego względu jadę wolniej i jeszcze bardziej ostrożnie niż zwykle.

Tak jest jednak dużo wygodniej i przyjemniej, a poza tym ja, zamiast mieć te wszystkie wspaniałe ciuchy, wolę być tam gdzie jestem; zamiast przeglądać katalogi motocyklowe, wolę jeździć motocyklem.

Po nudnej autostradowej Austrii – objazd. Omijając słoweńską, strasznie drogą autostradę, dojeżdżam do miejsca stworzonego dla takich ludzi jak ja: moto-stajnie u Beniamina Furmana. Gospodarz to niezwykły gość: kocha motocykle i wino. Spędzam noc na zwiedzaniu jego piwnic. Jak mówi Beniamin: „po dobrym winie głowa nie boli”. To prawda. Rano jem śniadanie, dostaję butle wina i jadę sprawdzić, gdzie jeszcze wino jest tak dobre.

Chorwacka autostrada, gorąco, bardzo gorąco. Zjeżdżam z niej i docieram nad Adriatyk. W miejscowości Senj zatrzymuję się na odpoczynek w cieniu twierdzy Nahaj. Rozkosz. Potem jadę drogą, która jest jedną z najciekawszych dróg w Europie – ciągnąca się wzdłuż Adriatyku chorwacka „8”. Wspaniałe przeżycie. Szukam noclegu. (Jeśli już szukam noclegu, za który trzeba zapłacić, staram się spać tam, gdzie dostanę śniadanie i kolacje i nie jest usługą standardową. W Chorwacji to coś wspaniałego, jak kolacja u babci.

Chorwacja to wspaniały kraj, więc rano podejmuję decyzję, że tym razem zostanę tu na dłużej. Jest tylko jedno „ale” – ja lubię dzicz, a na wybrzeżu jest tłum i hałas. Co robić? Uciekam na wyspy, gdzie jest spokojniej. Zaczynam od wyspy Brać. Miejsce ciekawe, ale jak dla mnie zbyt podobne do reszty chorwackiego lądu. Spędzam więc tam tylko dzień i zostaję na nocleg w stylu, w którym prawdziwi globtroterzy (ci od katalogów) nie najlepiej by się czuli: nie rozbijam namiotu, rozwijam karimatę i kładę się na betonowym pomoście. Rano korzystam z prysznica ustawionego na plaży.

Po Bracu czas na Hwar, o którym się mówi: „wyspa pięknych widoków i niebezpiecznych dróg”. A więc coś, co kocham! O tej wyspie mogę powiedzieć, że to moje miejsce na ziemi. Wyspa jest piękna, pełna wąskich krętych dróg z niebezpiecznymi przepaściami, no i masa „szutrówek”, którymi dojeżdża się do przepięknych miejsc: plaż jak z bajki lub malowniczych wiosek bez prądu.

W jednej z takich wiosek spędzam 3 dni. Raj: cisza, spokój, łódki przycumowane do brzegu, oliwki, winogrona i limonki (z mineralną wychodzi świetna lemoniada). Mieszkam na zagraconym tarasie, który gospodarzom służy do przechowywania różnych rzeczy. Znajduję tam nawet stare rozkładane łóżko. Dla mnie luksus! Nie ma prądu, woda jest z beczki na dachu (wiecznie gorąca), a lodówka, którą specjalnie dla mnie przytaszczył gospodarz, działa na gaz. Miro (mój gospodarz) częstuje mnie winem, pijemy go sporo.

Po dobrym winie głowa nie boli, więc rano jadę na dalsze zwiedzanie wyspy. Wracam wieczorem z kupionym winem. Dziś ja stawiam. Pierwszy łyk. Miro, klnąc po chorwacku, wypluwa wino, potem bierze butelkę i wylewa wino pod oliwkowe drzewo. Z tego, co rozumiem, mówi: „mam nadzieję, że nie uschnie”. Przynosi swoje wino i mówi: „nigdy więcej nie kupuj wina w sklepie, ono jest bez duszy”. Szkoda tylko, że w Polsce takich win jak od niego czy Beniamina nie ma. Bardzo szkoda.

Kolejny dzień spędzam na leniuchowaniu. Żegnam się z Mirem i próbuję mu zapłacić za pobyt w tym raju. On mówi, że się obrazi, bo byłem jego gościem. Głupia sytuacja. Ustalamy, że za pieniądze, które zostawiam, kupi nowy parasol i krzesełka, a ja go we wrześniu odwiedzę (sprawa załatwiona i jest pretekst do wrześniowego wyjazdu).

Odwiedzam jeszcze wyspę Mljet. Lekko znudzony leniuchowaniem, a może zmęczony gorącem, jadę na kawę do Dubrownika i podejmuję decyzję o powrocie przez Bośnię i Hercegowinę, kierunek Mostar i Sarajewo. Po drodze trafiam do miejsca, w którym się zakochuję – Wodospady Kravica. Miejsce przepiękne i w przeciwieństwie do wodospadów Kryk w Chorwacji mniej komercyjne: można pływać, skakać, a nawet rozbić namiot. Całkiem gratis! W UE trzeba było zapłacić nawet za oddychanie w tym miejscu.

W Bośni poznaję Seba, motocyklistę z Belgii. Przejeżdżamy wspólnie całą Bośnię aż do Sarajewa. W Mostarze wybijam mu z głowy skok z Mostu Tureckiego. (Mimo że mówi: „jak zginę, moje BMW jest twoje”).

Sebo nie może zrozumieć jak to jest, że choć po angielsku nie mówię prawie wcale, a po niemiecku słabo, to tak świetnie znam serbski i bośniacki. Tłumaczę mu, że znam jeszcze czeski, słowacki, słoweński, chorwacki i całkiem nieźle rosyjski. Zatkało? A cały czas w rzeczywistości mówię po polsku.

Bośnia to piękny kraj z bardzo życzliwymi ludźmi. Warto go zobaczyć właśnie teraz, gdy jeszcze turyści go nie popsuli. Chyba nigdzie kawa tak nie smakuje jak w Sarajewie i nigdzie tak jak tam nie brzmi zawodzenie muezinów wydobywające się za świeżo odbudowanych Minaretów.

Z Bośni przez Serbię jadę na Węgry. Dla mnie to podróż sentymentalna: jako dziecko często tu przyjeżdżałem. Wtedy to był raj. I jest nadal – tyle że to raj komunistyczny, bo Węgry, w moim odczuciu, zatrzymały się jakieś 20 lat temu. Ale wino i jedzenie mają OK.

Z Węgier przez Słowację i Czechy (dla tych krajów wielki plus za podejście do motocyklistów – motocykliści autostrady mają gratis) wracam do domu. Gdzieś koło Bratysławy dopada mnie totalna burza. Spędzam pół nocy na stacji paliw. Pech? Nie, przecież znalazłem stację. Wszystko zależy od punktu widzenia.

Taka wyprawa to na pewno nie wakacje all inclusive. Zmęczenie, bród, ból. Walka ze słabością, test charakteru. Lecz z drugiej strony – przygoda i nie dające się z niczym porównać przeżycia i wrażenia! Nie wiesz, gdzie będziesz jutro, gdzie spędzisz noc, kogo spotkasz, co zobaczysz. Kocham przygodę i dlatego wracając z podróży – rozpocząłem kolejną. Bo jak mówi Ryszard Kapuściński – wielki podróżnik i reportażysta – podróż zaczyna się nie wtedy, gdy fizycznie opuszczasz swój dom, lecz gdy zaczynasz snuć plany i rozpoczynasz pierwsze przygotowania. Hej przygodo i żivjeli.

Piotr Michałowski „Wilk”

Copyright © 2016 Autowilk | Designed by Mateusz Szałowski