Kocham motocykle, podróże, ciepło – więc siedząc gdzieś na piwie (oczywiście bezalkoholowym) wymyśliłem, że fajnie byłoby odwiedzić Albanię.
A czemu właśnie tam? Bo uwielbiam południe. Znam i bardzo lubię Chorwację i wiem, że im bardziej na południe tym fajniej. Za Chorwacją jest Czarnogóra, o której słyszałem dużo dobrych opinii (że trochę dzika i szalona), a dalej jest Albania, o której jednak cieniutko z opisami podróży: mało kto tam był, a jak był to tylko tuż przy granicy… i pomyślałem, że przecież to jeszcze bardziej na południe – więc i ciepło musi być, i ładnie, i drogi świetne na jazdę motocyklem, i ponoć tanio. Najlepiej to sprawdzić. J a d ę .
Tylko z kim? Patryk…. Szkoliłem go. Byłem pełen podziwu dla jego zdolności. Wiedziałem, że będzie świetnym motocyklistą. Poza tym już wtedy nadawaliśmy na tych samych falach, że motocykl to idealny środek podróżowania i poznawania świata.
Namawiałem go jakieś 169 sekund, ustaliliśmy termin: początek września. Nasz plan to brak planu. Jedziemy. Jakoś to będzie. Nasze rumaki są w miarę nowe i na razie nas nie zawiodły. I aby tak dalej.
Patryk dosiada Suzuki DL V-Sthorm 650
Ja jadę na Hondzie Transalp 700
Dzień się budzi. Ruszamy.
Nasza podróż to 3 dni piekła, 10 dni raju i dzień czegoś po środku.
Piekło to droga dojazdowa i powrotna do Chorwacji, „to, co pośrodku” to ostra jazda po chorwackiej autostradzie, a raj to właśnie to, o czym chcę pisać.
Raj, dzień 1.
Zjeżdzamy z autostrady na miejscowość Senj i wjeżdżamy na drogę nr 8. Będziemy nią jechać przez całą Chorwację. Widoki zapierają dech w piersiach. Droga ciągnie się wybrzeżem adriatyckim, sporo zakrętów nad przepaściami, pośród gór i bardzo, bardzo ciepło. Pierwsza korekta ubioru – kurtki lądują w kufrach. Dojeżdżamy do wyspy Murter. Na ślicznym campingu pierwsza noc w raju poprzedzona pływaniem w morzu. A że motocykl i motocyklista potrzebuje paliwa, więc sprawdzamy jakość tutejszych paliw.
Dzień drugi. Start z samego rana. Już o 9 rozumiemy, że miejsce naszych kurtek jest w kufrze. Słońce pali niemiłosiernie. Gdzieś w Makarskiej śliczna mała plaża, wjeżdżamy na nią na motocyklach, super kąpiel w morzu, prysznic, jedziemy dalej. Po południu dojeżdżamy do Dubrownika, śliczne stare miasto, pyszne lody… (pełno informacji w necie, więc szkoda czasu na mój opis).
Jedziemy dalej, dojeżdżamy do miejsca, w którym się zakochujemy (tych miejsc będzie jeszcze troszkę): miejscowość Molunat. Znajdujemy nocleg u rybaka. Nasze motocykle dostają miejsce na tarasie, my pokój z widokiem zapierajacym dech. W cenie mamy kolację: ryby i coś, co żona rybaka nazywa „sokiem od Boga”. Siedzimy z nimi do późna i rozmawiamy – po chorwacku – o kotle bałkańskim. Myślę: czy to my tak dobrze znamy chorwacki, czy to działanie soku od Boga? Rano mimo mojego niepokoju z dnia poprzedniego sok od Boga nie zostawił żadnych śladów (głowa nie boli).
Ruszamy do Czarnogóry. Jedziemy w kierunku przejścia turystycznego wskazanego nam wcześniej przez rybaka. Wąska szutrowa droga z pięknym widokiem na morze. Odlot! Szutry to jest to, co „wilki” lubią najbardziej.
Na granicy nie ma nikogo. Stoi kontener ze znudzonymi granicznikami. Żadnej kontroli. Jedziemy dalej. Mijamy miasto Igalo, potem ruszamy na podbój Kotoru. Rezygnujemy z promu i objeżdżamy całą zatoke kotorską dookoła. Potem szybkie zwiedzanie miasta (mówią o nim „mały Dubrownik”). Jedziemy dalej.
Gorąco, gorąco, gorąco. Zjeżdżamy do jakiegoś miasteczka. Dojeżdżamy do plaży. Uff… pływanie, prysznic, pizza i jedziemy dalej. Docieramy do najbardziej dziwnego miejsca w Czarnogórze, do Ulcinj: mieszanka wpływów muzułmanskich i katolickich, wielu albańczyków, upał, ciasnota, ścick, brud, ale i bardzo pięknie zarazem. U właściciela knajpki, w której jemy kolację, znajdujemy nocleg. Idziemy spać, lecz motocykli na noc nie spinamy. Tego robić nie trzeba, tłumaczy nam gospodarz, gdyż „haram” oznacza, że jesteśmy jego gośćmi i to on za nas odpowiada i nic nam się nie może stać. Zasypiamy spokojnie.
Wraz ze wschodem słońca dziwna pobudka. Śpiewające nawoływanie do modlitwy – nasze okno wychodzi wprost na meczet.
Ruszamy na podbój Albanii. Dojeżdżamy do granicy. Niewyobrażalna kolejka. Szok. I zaraz potem…. Miła niespodzianka. Woła nas jakiś pogranicznik i pokazuje, byśmy wjechali na chodnik i przejechali przejściem dla pieszych. Ledwo się mieścimy, ale po kilku minutach wjeżdżamy do Albanii. Ruszamy do miejscowości Shkoder z olbrzymią twierdzą górującą nad miastem. Jedziemy. Patrzymy. Drogi dobre, auta też, obraz psują tylko śmieci wysypane w każdym rowie. Mijamy Shkoder i kierujemy się na Tiranę.
Refleksje? Albania to jedna wielka budowa dróg. Budują jednak po swojemu. Żadnych zasad: jedziesz czymś podobnym do autostrady, aby za moment zjechac na drogę szutrową. Oznakowań nie ma. Żadnych. Co jeszcze? W Albanii musisz mieć mercedesa. Inne auta się nie liczą, no chyba że wozy z osiołkami. Największe jednak wrażenie zrobiły na nas sklepy mięsne, w których nie ma żadnej lodówki, a rzeźnik i sprzedawca w jednym na twoich oczach zabija zwierzę, wiesza na haku i odcina kawał mięsa. W jednej ręce nóż, a w drugiej łapka na muchy. Panie z sanepidu dostałyby zawału!!!
Dojeżdżamy do Tirany. Temperatura 38°C (w cieniu). Główna zasada jazdy w tym kraju to brak zasad. Ten, kto większy, silniejszy i szybszy, jedzie pierwszy. Wszyscy trąbią, klakson jest obowiązkowy. Podoba nam się. Dojeżdżamy do centrum. Plac z bohaterem na koniu, za nim meczet, teatr, opera. Ponieważ nie ma zasad jazdy, wjeżdżamy motocyklami pod sam pomnik. Robimy kilka zdjęć i jedziemy dalej.
Kierunek Durres. Wielkie miasto, najwiekszy port w Albanii, kurort. Droga, po której jedziemy, jest dużo bardziej ekscytująca niż najtrudniejsze szutry: stada owiec, samochody jadące pod prąd, wszechobecny kurz i pył, straszny gorąc, spiekota. Mijamy Durres. Jedziemy wybrzeżem, pod wieczór strasznie zmęczeni docieramy do miejscowosci Vlores, miasta pełnego sprzeczności. Straszna bieda na obrzeżach i ekskluzywne dzielnice nad morzem. Pełno nowiutkich hoteli. Zatrzymujemy się przy jednym z nich. Z ciekawości idziemy spytać, ile ten luksus kosztuje. Odpowiedź: 40. Niedowieżanie. 40, ale czego? 40 euro na dwóch! Niewyobrażalnie tanio! Hotel pełen luksusów, basen i lodówka z napojami. Tak nam się podoba, że zostajemy. Dwa dni!
Mamy czas, by zrozumieć trochę Albańczyków.
Pragną otwarcia na świat, ale na swój sposób. Np. nie ma u nich KFC, Więc powstało AFC. Zorientowałem się dopiero po chwili, że to idealna podróba – ale smakuje chyba lepiej.
Turystów traktują jak bogów. Turysta może prawie wszystko. Na drodze pełno radarów, ale obcokrajowców nie zatrzymują. Kaski nie są obowiązkowe (jestem przeciw – ale przy 40 stopniach…). Jazda po alkoholu? Turyście wolno wszystko, byle nie stała mu się krzywda. W Vlores spotkała nas ciekawa przygoda. Chcemy dojechać do centrum, ale wpadamy w głąb uliczek jednokierunkowych. Nie wiemy, jak dojechać. Stajemy na chwilę. Policjant, który podjeżdża, pyta, czy mamy problem, słucha, dziwi się naszym kłopotom i pokazuje, jak jechać. Jak to jak? Pod prąd! Przeciesz tu wszyscy tak robią.
Po całym dniu totalnego luzu jedziemy dalej. Kierunek Morze Jońskie. Cudowna droga, która miejscami jest tak dziurawa, że tylko motocykle, terenówki, osiołki i albańskie mercedesy mogą przejechać. Docieramy do najpiękniejszego miasta w tym dzikim kraju – Saranda. Miejsce jest cudne, krajobraz przypomina chorwackie wyspy z tą róznicą, że są tu przepiękne piaszczyste plaże. Sporo tu Greków, którzy korzystają z tego, że Albania jest jeszcze sporo tańsza.
Troszke leniuchowania i morskich kąpieli. Wyśmienita kolacja i świtem ruszamy w albanskie góry. Jak je opisać? Jeśli ktoś był 30 lat temu w rumunii, to jest podobnie, z tym, że tu jest jeszcze straszniej, śmieszniej i dziwniej: osiołki, owce, kozy, a nawet zółwie opanowały to coś, co nazywają drogą. Nam się – oczywiście! – podoba.
Albania to bardzo bezpieczny kraj. Ludzie, choć biedni, są bardzo przyjaźni i gościnni. Myśle, że za parę lat będzie to jeden z głównych celów na turystycznej mapie Europy.
Po dwóch dniach dojeżdżamy do granicy czarnogórskiej. A że po górach Albanii żadne góry nam nie straszne, tuż za granicą odbijamy w prawo i jedziemy… w góry, drogą wzdłóż Jeziora Skoderskiego, którą zrobili chyba tylko do poruszania się zaprzęgiem osiołkowym. Droga jest tak wąska, że samochód nie ma miejsca, aby minąć się z naszymi motocyklami. A że po jednej stronie są 100 metrowe przepaści, a po drógiej skały – jest ekscytująco. Dojezdzamy do drogi na Podgarice – stolicy Czarnogóry. Kosztujemy ich słynnego przerosniętego karpia skoderskiego – morskie ryby smakują lepiej.
Po przejechaniu czarnogórskich gór wracamy do Chorwacji, której klimat – mimo drożyzny – bardzo nam odpowiada. Jest tu zdecydowanie ciszej i spokojniej niż w Czarnogórze. Zanim skierujemy się na Polskę, odwiedzamy ich piękne wyspy, zwiedzamy Korczule, Hwar, Rab.
Wracamy do kraju.
Wyjeżdżamy z Chorwacji i zaczyna się piekło w okolicach Mariboru. Dopada nas burza, lecz całe szczeście, że szybko dojeżdzamy do milutkiej pizzerii, gdzie spędzamy kilka godzin. A potem to już tylko zimno, długo i nudno, no czasem jeszcze mokro
Co sobie teraz myślimy? Że się udało, że to była niezwykła przygoda, że przez wszystkie dni w Chorwacji, Czarnogórze i Albanii pogoda była aż za dobra, że ani razu nie spotkaliśmy się z wrogoscią czy choćby niechęcia miejscowej ludnosci, że nasze rumaki nie zawiodły nas, a jazda motocyklami o niewielkich pojemnosciach sprawia, że koszty są zdecydowanie niższe (średnie spalanie to poniżej 5 litrów na 100), a mocy jest wystarczająco.
Przygoda się skończyła. Pozostają wspomnienia i zdjęcia, przeżycia i doświadczenia. Było zmęczenie i trud ekstrealnej podróży, ale teraz jest satysfakcja i radość, że to zrobiliśmy. Dowodem, że motocykl jest najlepszym sposobem zwiedzania i poznawania świata, jest to, że już planuję kolejną podróż. Gdzie tym razem? O tym opowiem przy innej okazji.