Zmianę motocykla planowałem już od jakiegoś czasu, ale choć ambicje miałem wielkie, to kasy wciąż za mało. No, jeszcze problem wyboru: na co konkretnie się zdecydować, czyich rad posłuchać… Większość motocyklistów, których spotykam w czasie moich podróży, ma na swych maszynach biało-niebieską szachownicę, więc pierwsza myśl: „szukam BMW”.
Jednak moja przekorna dusza podpowiada, że może warto pójść inną drogą.
KTM? Jeździłem już kiedyś starym Adventerem – kozacka maszyna, lecz większość czasu podczas mych podróży jeżdżę przecież asfaltem, często ponad 500-600 km dziennie, a KTM to extreme. Poza tym coraz bardziej doceniam komfort… no i na najnowszy model mnie nie stać.
Szukałem dalej.
Przeglądając Internet trafiam na Super Tenere 1200. Pamiętam, jak bardzo się zachwycałem tą maszyną, gdy 2 lata temu czytałem o niej w prasie motocyklowej. Teraz cena robi się w miarę przestępna…
Decyzja podjęta. Szukam tego motocykla i całkiem szybko znajduje idealny egzemplarz. Troszkę negocjacji i mam go.
Pierwsza trasa – powrót do domu. Cudowne przeżycie!
Po powrocie myślę już tylko o jednym – czas ruszać w świat.
Tylko gdzie i z kim?
Gdzie – to akurat prostsze: tam, gdzie jest ciepło. Mamy wrzesień – w Polsce zimno.
A z kim? Patryk właśnie wrócił z motocyklowego wyjazdu po Bułgarii i Turcji, Robert nie ma urlopu, a reszta jak zwykle… Słyszę, że za rok już na pewno pojadą.
Jadę z Danielem. Jest ode mnie sporo młodszy, lecz jego motocyklowa pasja i umiejętności nastawiają mnie bardzo optymistycznie (chłopak jest miłośnikiem plastikowych przecinaków, ale w odróżnieniu od większości mistrzów prostej, on naprawdę wie, o co w tym chodzi).
Nasze motorki sporo się różnią, Daniel dosiada motocykl swojego ojca SUZUKI BANDIT (dzięki Bogu, że nie jedzie swoim ścigiem), więc tym razem będzie więcej asfaltu niż szutru.
Ruszamy z samego rana i od razu zauważam, że będzie bardziej ostro i sportowo niż zazwyczaj (chłopak często ćwiczy na torze). Na szczęście moja Tenerka szczególnie na ustawieniu „sport” spokojnie daje radę.
Dość szybko (mimo że strasznie zimno) dojeżdżamy do Kłodzka, potem Międzylesie i pierwsze ostre winkle w czeskich Sudetach. Jest naprawdę fajnie. Nie mogę odpuścić Danielowi, choć na winklach łatwiej składać Bandytę od Tenery… a może to młody jest lepszy… NIE, NO SKĄD!
Bach, i już Austria (tu Tenera jest bezkonkurencyjna), zaraz Słowenia (zjeżdżamy na mniej uczęszczane szosy, aby nie płacić za ich przesadnie drogą autostradę), jeszcze troszkę i Chorwacja (rozbijamy namiot nad Adriatykiem). 1100 km w jeden dzień – to chyba mój rekord.
Warto było. Rano marzliśmy w Sudetach, a przed snem jemy kolację popijaną winem, słuchając szumu Adriatyku. Jest pięknie, ciepło i błogo.
Przez najbliższe kilka dni bawimy się świetnie. W Chorwacji i Czarnogórze jak zawsze jest super, więc pominę te kilka dni i opisze moją kochaną ALBANIĘ, ORAZ TO CO BYŁO PO NIEJ.
ALBANIA – dzika , szalona, piękna. Mimo że byłem tu już wiele razy, wciąż mnie zaskakuje.
W Albanii jest inaczej niż w Chorwacji, ale również inaczej niż w Albanii tej sprzed roku.
Czy gorzej? Trudno określić. Jest dużo bardziej cywilizowanie. Jest też już sporo turystów, pewnie wielu to uznaje za plus… a ja jestem troszkę inny.
No i więcej motocyklistów. Tych albańskich też. Zaprzyjaźniamy się nawet z albańskim klubem MC. Już nie traktują nas jak kosmitów…
LUDZIE SĄ WCIĄŻ ŻYCZLIWI, A WIDOKI ZAPIERAJĄ DECH. DANIEL JEST ZACHWYCONY, bo takich dróg jak w Albanii nie było nawet w Chorwacji czy Czarnogórze. Dodając do tego, że na tych drogach spotykamy osiołki, krowy, konie, żółwie czy świnie – trzeba stwierdzić, że umiejętności jazdy na motocyklu muszą być naprawdę wysokie, ale tu jest lepiej niż u nas, jest bezpieczniej i bardziej przewidywalnie. Nie wierzycie? Pomyślcie: w Polsce, gdy dojeżdżacie do skrzyżowania, kombinujecie – „auto wyjedzie z podporządkowanej, czy nie?” – w Albanii na 100% wyjedzie, przecież auto jest większe od motocykla!
VLORA, SARANDE, HIMERA – gorąco, pięknie i tak na luzie jak chyba nigdzie indziej w Europie. Obiad jemy w Himrze (tu szok: w menu prawie po polsku „KOTET SCABOWI”). Daniel się na to skusił: smakuje prawie jak schabowy. Ja wolę owoce morza.
Potem kąpiel w prześlicznym Morzu Jońskim i siadamy na motocykle tylko w kąpielówkach. Tak wiem, że to wbrew wszystkim zasadom, które wpajam swoim kursantom, ale jest prawie 40 stopni, drogi przechodzące z asfaltu w szuter, osły, krowy i tiry jadące pod prąd… WIEM, TAK NIE WOLNO – JESTEM WYRZUTKIEM, JESTEM…. ALE W TYM MOMENCIE NIC MNIE TO NIE OBCHODZI, JEST BOSKO, CHOĆ RAZ MOGĘ POZWOLIĆ SOBIE NA SZALEŃSTWO, ŻADNYCH ZASAD, PEŁEN LUZ – pilnuję tylko Daniela, czuje się za niego odpowiedzialny.
W Sarandzie zaskakuje nas deszcz, dobrze, że jest tam 1000 hoteli i kosztują tyle co przeciętny hostel w Polsce. Następnego dnia pobijamy niechlubny rekord: po 23 km stop, pauza, dalej nie jedziemy. Dobrze, że nie jest to spowodowane naszym zmęczeniem, ale najpiękniejszymi plażami, jakie są na Bałkanach: KSAMILI. Raj na ziemi, kryształowa woda, super knajpki. Zatrzymujemy się tu na dwa dni, czas odpocząć w miłym towarzystwie (tak to o Was, warszawiacy).
Postanawiamy jechać do Grecji. Ale gdzie? Wielki kraj i wszędzie pięknie.
W Igoumenitsa wjeżdżamy do portu wybrać wyspę, na którą popłyniemy. Jakie jest nasze zdziwienie, że promy na włoską Calabrię są tańsze niż promy na najbliższe greckie wyspy. Dodatkowo poznajemy świetną pakę motocyklistów: trzech Rosjan i Kazacha, płyną do Włoch. W Grecji już byłem, a Italia szczególnie ta południowa… tam jeszcze nie… i tak jakoś nie kombinując za dużo, jedziemy na GIRO DI ITALIA.
Paul Theroux napisał kiedyś: „Turyści nie wiedzą, gdzie byli, podróżnicy nie wiedzą gdzie będą.” Niesamowite, jak ta myśl wpisała się w naszą wyprawę!
Rosjanie, nasze słowiańskie dusze, nadają na tych samych falach. Szaloną noc na promie! Zajadamy najpierw kiszone ogórki (w Grecji to wielki rarytas), słoninę (tak, tak, słoninę krojoną w kostkę), popijamy te specjały rosyjskim białym winem (takim prawdziwym ruskim: 49%.) Potem… szampan z kawiorem.
Dzięki temu, że jestem legniczaninem (kto widział Małą Moskwę zrozumie o co chodzi), mój rosyjski jest całkiem niezły. Po szalonej nocy na promie, gdzie ustalamy, że za rok jedziemy gdzieś wspólnie: GRUZJA, KAZACHSTAN, A MOŻE MONGOLIA? (Chłopaki są z AZJI).
Rano śniadanie i długie pożegnanie. Oni prosto na RZYM, my na SPOTKANIE z Corleone. Początkowo chcemy na SYCYLIĘ, lecz CALABRIA jest śliczna ma niesamowite plaże… a czasu coraz mniej.
Sycylia musi więc poczekać, kiedyś ją jeszcze odwiedzę . Spędzamy dzień na jednej z pięknych plaż Calabrii: piaszczyste plaże, świetne wino i dodatkowo włoskie przeboje: Ramazotti, Gianna Nanini, Puppo, Druppi. Jest świetnie!
Następnego dnia ruszamy na podbój Neapolu. Po drodze zwiedzamy Salerno (tu faceci wyglądają jakby grali w teatrze: złote łańcuchy na ich szyjach są tak grube, że można na nich holować Titanica).
W Italii mamy jeden wielki problem: nie ma darmowego Wi-Fi. Nie ma go nigdzie, a my nie mamy żadnego przewodnika (przecież nawet nie myśleliśmy o tym, że tu trafimy).
Jedziemy więc jak Kolumb do Ameryki – nie za bardzo wiedząc co, gdzie, jak… Przypadkowo mijamy Pompeje. Orientujemy się w ostatniej chwili, że przejeżdżamy tuż obok jednego z największych zabytków Europy. Spędzamy tam cały dzień.
Kolejny dzień to NEAPOL.
Neapol to pierwsze miejsce w moich podróżach na motocyklu, w którym odczuwam strach i niepokój. Brud, syf i niechęć tubylców (choć myślę, że tubylcami ci goście są od niedawna). Wyjeżdżamy więc błyskawicznie i zatrzymujemy się na nocleg dopiero gdzieś przed Rzymem.
Jestem strasznie rozczarowany Italią. Brudno i jakoś tak nie fajnie – nawet pizza czy pasta smaczniejsza jest po drugiej strony Adriatyku.
Dobrze, że następnego dnia wjeżdżamy do Rzymu.
Piękno i majestat Wiecznego Miasta rekompensuje nieprzyjemne wrażenia dnia poprzedniego. COLOSEUM, PARLAMENT, HISZPAŃSKIE SCHODY oraz WATYKAN robią na nas niesamowite wrażenie.
W Rzymie spędzamy cały dzień – to oczywiście stanowczo za mało, ale czasu mamy coraz mniej. Wieczorem wyjeżdżając z Rzymu postanawiamy nadrobić troszkę drogi. Jedziemy już po zmroku, około północy znajdujemy fajny camping. Jest super, ale robi się bardzo zimno. Rano idziemy już tylko popatrzeć na morze – koniec z naszym codziennym rytuałem porannych kąpieli w słonych wodach.
Następny dzień to Toskania.
Pizza z Krzywą Wieżą. Cudowna Lucca, ale tłumy turystów… To nie jest Toskania, w jakiej zakochałem się oglądając film: „POD SŁOŃCEM TOSKANII”. Ruszamy więc na poszukiwanie tej prawdziwej krainy pisarzy i poetów. Ale jak? W nawigacji włączam opcję „najkrótsza droga na Modenę”. Mam nadzieję, że poprowadzi nas przez drogi, których nie ma na większości map i nie zawodzę się – wjeżdżamy na wysokość 1600 metrów (passo di Pradarena). Motocyklem w Toskanii wyżej się nie da. Tak, tu jest pięknie i w końcu czysto, nie ma też turystów, ale również nie ma tubylców (no wiecie, tych co to są tubylcami od niedawna). Jest prawie tak fajnie, jak po drugiej stronie Adriatyku – tylko czemu benzyna tu kosztuje 8 zeta?
OK, jedziemy wyżej. A gdzie wyżej? No jak to gdzie? Dolomity, Alpy… lecimy…
Tylko my wciąż bez Internetu i przewodników. Co chwila „burza mózgów” i staramy przypomnieć sobie artykuły z prasy motocyklowej o najlepszych alpejskich trasach. W Trento odbijamy na Val di Sole, Tonale (byłem tam na nartach), jest fajnie. I jak tu wysoko! (Wskaźnik wysokości N.P.M. w motocyklu to niezły gadżet). Przed Tonale leży śnieg, po upalnej Calabrii to niezła odmiana.
Na namiot stanowczo za zimno. Szukamy noclegu. Drogo – za jeden nocleg w tym miejscu byłyby 3 w Albanii i to w hotelach o wiele lepszych… no ale rano te widoki i to alpejskie powietrze…
Jedziemy do Bormio. Znowu numer z nawigacją i opcją „najkrótsza droga”: jedziemy taką drogą, że trasy rekomendowane przez gazety motocyklowe wydają się z tej perspektywy płaskie, łatwe, nudne: przeznaczone dla przedszkolaków. 1000 zakrętów i wjazd na wysokość 2660 metrów – PASSO GAVIA – towarzystwo muflonów i orłów (gdyby tylko było ciut cieplej, to nawet śnieg by nam nie przeszkadzał). Z Bormio jedziemy na SZWAJCARIĘ drogą nr SS38 przez Psso dello Stelvio. Takimi zakrętasami jeszcze nie jechałem. Sporo tu motocyklistów z najróżniejszych krajów Europy. Przyjechali tu właśnie dla tej drogi…
Nie wiem czy to ciśnienie, wysokość (to przecież najwyżej położona asfaltowa droga w Europie), czy ilość zakrętów powoduje, że kręci nam się w głowach. Okazuje się, że bez alkoholu można się bawić tak że….
Jedziemy takimi drogami na pograniczu, że ciężko nam się połapać gdzie jesteśmy. Co chwila wjeżdżamy do Szwajcarii, a za chwile z niej wyjeżdżamy, otwarte szlabany i tylko uśmiechy pograniczników. Gdzie my jesteśmy?
Następnym razem koniecznie musimy wziąć przewodniki.
Jeszcze jedna noc i ostatni dzień to ostra jazda przez austriackie i niemieckie autostrady.
To była dziwna wyprawa…. bardzo pasująca do mojego charakteru. Totalna improwizacja, zero planu, pełen luz. To niesamowite uczucie, możliwość odpoczynku szczególnie dla ludzi, którzy przez cały rok muszą coś planować i potem pilnować, aby ten plan zrealizować (wciąż nerwy, stres, problemy). Na takim wyjeździe – inaczej. Myślisz tylko o tym jak pokonać następny zakręt, co zjeść na kolację, gdzie rozbić namiot, a miejsca o których czytałeś, które oglądałeś w telewizji, pojawiają się same: jedziesz i zwiedzasz, tak przy okazji.
Najważniejsza jest droga i ludzie, których na niej poznajesz.
Zrobiliśmy w dwa tygodnie 5000 km. Czy to dużo? Sergiej z Kazachstanu ma do swoich rosyjskich kumpli 1200 km i często się odwiedzają. Holender, którego poznaliśmy we Włoszech, jechał samotnie przez Sycylię do Tunezji. I co? Liczy się pasja. Albańczycy (ci z MC), nie za bardzo potrafią jeździć na motocyklach. Jeszcze nie. Ale jak oni je kochają! W Alpach spotkaliśmy Czechów na skuterach. Można? – Można! Podziwiam ich wszystkich, bo są prawdziwi, mają pasję, potrafią żyć marzeniami i co najważniejsze – te marzenia realizować.
Podzielam zdanie Wojciecha Cejrowskiego, który w jednej ze swoich książek napisał: „Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni całe życie śnią o przygodach a inni, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i wyruszają na spotkanie swoich marzeń.”
Daniel już wie, że takie podróże może przeżyć każdy motocyklista, że nie trzeba mieć złotej karty. To naprawdę niewiele kosztuje: z 14 noclegów zapłaciliśmy za 5, pozostałe to namiot rozbity gdzieś na dziko. Jedzenie – tam gdzie tanio (czytaj: Czechy, Albania, Czarnogóra) można poszaleć a tam gdzie drogo to we wrześniu takie rarytasy jak pomidory, oliwki czy owoce można kupić za grosze, a paliwo… no cóż, przecież nie trzeba od razu robić 5 tyś. km.
P.S. Wielkie dzięki dla:
Piotr Michałowski „Wilk”