Hej motocykliści, kto z Was ma nastoletnie dziecko? Też macie z nim tak świetny kontakt i tyle o nim wiecie? Czyżby? Ja długo twierdziłem, że jestem super tatą, ale teraz okazało się, że wiem naprawdę niewiele. Uświadomiła mi to wspólna wyprawa motocyklowa.
Natalia (tak na imię ma moja córka) chyba lubi motocykle. Nie wiem, czy to moja zasługa, czy bardziej jej kolegów, którzy patrzą na motocykle jak pies na kawał mięsa, więc Młoda „musi” je lubić, by błyszczeć w towarzystwie znajomością tematu… To wszystko jednak nie jest istotne. Najważniejsze, że Natalka postanowiła jechać ze mną na Bałkany.
MA SIĘ WIĘC SPEŁNIĆ MOJE NAJWIĘKSZE MARZENIE – MOTOCYKLOWA PODRÓŻ Z CÓRKĄ DO MIEJSC, KTÓRE KOCHAM.
Tylko czy Natalka da radę? Ma dopiero 14 lat, a przed nami długa droga, gorąco, brak luksusów, „facebooków”, „czatów” i tylko trzy małe kuferki motocyklowe. Większość znajomych nie wróży nam sukcesu, lecz postanawiamy jechać.
Już w maju ustaliliśmy datę wyjazdu na 15 czerwca, oraz to, że Natalia bardzo się postara i nie odłoży wystawiania ocen na ostatnią chwilę, a na świadectwie będzie czerwony pasek. Ruszyliśmy o wyznaczonym terminie, do czerwonego paska jednak troszeczkę zabrakło (tak się przynajmniej Młodej wydawało, ale o tym troszkę później).
O dziwo udaje nam się zapakować w te trzy kuferki, to znaczy – Natalia w dwa i pół, a ja… ale obiecałem, że zrobię wiele, aby Młodej się podobało. Jedziemy, a ja modlę się do wszystkich znanych mi bogów, aby nie padało, bo mając do dyspozycji tylko pół kufra, zrezygnowałem z kombinezonu przeciwdeszczowego. Mimo ciężkich chmur na niebie przez cały dzień nie spadła kropla deszczu – modlitwy zostały wysłuchane.
Do podróży porządnie się przygotowałem. Mimo, że słowo gadżeciarz totalnie do mnie nie pasuje, to jednak odkryłem wiele fajnych rzeczy, które w podróży bardzo się przydają. Bajer, który po prostu pokochałem, to łączność SCALA RIDER G9. Możliwość rozmowy z pasażerem przez cały czas jazdy jest dla mnie cudowna. Natalii podoba się mniej z powodu ciągłego pytania: „czy wszystko OK?” Moja nadopiekuńczość doprowadza do tego, że po 100 kilometrach wspólnej jazdy otrzymuję cios w plecy, po tym następuje – tak powszechny wśród młodzieży – foch. Na całe szczęście cisza nie trwa długo – czeskie śniadanko rozluźnia atmosferę.
Mimo moich obaw, Młoda pokazuje, że czuje jazdę na motorze: zero marudzenia, zero stuków – puków kaskiem w kask. Po kilku godzinach zaczynam jechać całkiem na luzie z moją normalną prędkością. „Plecaczek” z tyłu nie przeszkadza, a dzięki stałej rozmowie (BOŻE, MY POTRAFIMY ZE SOBĄ ROZMAWIAĆ!) kilometry uciekają bardzo szybko.
Około południa wjeżdżamy do Austrii. Natalia zachowuje się już jak wytrawny motocyklowy podróżnik: lewa ręka w górę dla mijanych motocyklistów, gdzieś na parkingu rozmowa z niemieckimi harleyowcami (skąd-dokąd i takie tam) – serce mi się raduje! Przed wyjazdem bałem się, że Młoda nie da rady – bolące plecy, tyłek – a pierwszego dnia około wieczora, to ja zaciskam zęby (chyba się starzeję) – plecy bolą, tyłek piecze. Natalia mówi, że jest OK. Co jest? To ona miała marudzić!
Około godz. 19 dojeżdżamy do Beniamina (knajpa motocyklowa z możliwością noclegów. Pamiętacie? To ten gość, co ma winnice i piwnice pełne beczek wina – pisałem o nim wiele razy). Jemy pyszną kolację.
Natalia z Benem szybko nawiązuje nić porozumienia. (Motocykliści, uczcie się języków, to naprawdę się przydaje!) Nie pierwszy raz śpię u Beniamina, ale jeszcze nigdy o 6 rano jego żona nie robiła mi kawki na śniadanie. Podróżowanie z córką ma wiele zalet!
W Chorwacji rezygnujemy z autostrad i jedziemy starą drogą przez Karlowacz – Jospidol – Senj. Zaczyna robić się bardzo gorąco i ku pokrzepieniu mojej starości, Natalia coś wspomina o bolącym tyłku. Około południa dostajemy głupawki: żartujemy, opowiadamy sobie kawały, śpiewamy. Zauważam, że jakoś rzadziej się zatrzymuję i jadę z wielką frajdą, mimo, że ten odcinek jest przecież dość nudny. Przypomina mi się znany aforyzm Goethego: „Radość i miłość są skrzydłami wielkich przedsięwzięć”. To prawda.
Obiad jemy już nad Adriatykiem. Namawiam Natalię, by zamiast pizzy, którą można zjeść w Polsce, zamówić zupę rybną. Natalia niechętnie, ale się zgadza. Zaczyna jeść ostrożnie, ale po chwili widać wyraźnie, ze zupa jej bardzo smakuje. Po obiedzie przyznaje mi rację. Postanawiamy więc, że jemy już tylko dania regionalne, żadnych pizz czy fast foodów. Dzięki Ci, Panie.
Wieczorem mała sprzeczka. Natalia chce zostać na noc w jakiejś miejscowości, a mi się tu nie podoba – głośno i brak miejsc noclegowych nad samym morzem. Apodyktycznie postanawiam jechać dalej i po około 20 kilometrach znajdujemy nocleg, gdzie z tarasu schody prowadzą wprost do morza. Cudownie. Jeszcze cudowniej usłyszeć „PRZEPRASZAM” z ust córki. Zamawiamy kolację u gospodyni. Dostajemy boskie wino, sałatkę, ziemniaki i całą michę świeżutkich, pieczonych szprotek. Rybki je się w całości. Natalia jest ciut przerażona, ale ich smak zwycięża, choć próbuje je jeść bez głów (nie za bardzo jej to wychodzi). Ja pożeram je w całości.
Kolejne dwa dni poświęcamy na powolną jazdę wybrzeżem Adriatyku i zaliczaniem każdej fajnej plaży, a że jest ich tam mnóstwo, to przez te
dni robimy najkrótsze przejazdy dzienne – przecież na takich wyprawach nie przejechane kilometry, a dobra zabawa jest priorytetem. BAWIMY SIĘ ŚWIETNIE!
Poza rajskimi plażami zwiedzamy również przepiękne chorwackie miasteczka: Murter, Zadar, Trigor, Omiś, Makarska i wiele, wiele innych gdzie pijemy, jemy (najczęściej ich pyszne lody) i szukamy cienia.
Gorąco…
Znajomi – ci czterokołowcy – dziwią się, że mi się chce motocyklem, mówią, że przecież auto to wygoda: klima, lodówki itp. Kurczę, coś nie potrafią zrozumieć, że ja tak wole, że nikt mi nie każe, że to wolność, brak skrępowania, korków, zakazów wjazdów, że mogę wjechać do samiutkiego centrum zabytkowego miasteczksa, a oni te swoje „puszki” muszą zostawić gdzieś dużo wcześniej na parkingu…
W miejscowości Drewnik, gdzie prom odpływa na wyspę Hwar znajdujemy nocleg, oczywiście nad samym morzem. Natalia ma raj – w całej miejscowości jest szybki darmowy internet. Ja pije wino, ona gada z przyjaciółkami przez Skype’a.
Rano śniadanie i o godz. 7 jesteśmy na promie. Kierunek Lawendowa wyspa Hwar. Już niestety tylko na wyspach odnajduję to, co w Chorwacji kocham najbardziej – spokój, ciszę i miejsca, jak ze starych filmów o piratach, gdzie czas zatrzymał się dawno temu. Bardzo się cieszę, że Natalii taki świat się podoba – świat, w którym czas płynie wolniej, a ludzie wciąż gdzieś nie pędzą. Tu zawsze mogę sobie zanucić ulubioną piosenkę z dzieciństwa:
„Szybko, szybko, bez hałasu!
Na nic nigdy nie ma czasu!
A ja chciałbym przez kałużę
Iść godzinę, może dłużej,
Trzy godziny lizać lody
Gapić się na samochody…”
Na Hwarze spędzamy 3 dni i odkrywamy najcudowniejszą knajpę na świecie. Szimo, jej właściciel i rybak w jednej osobie, daje nam poznać najwspanialsze smaki Adriatyku: świeżo złowione ryby pieczone z jakimiś dziwnymi ziołami, czarne risotto (ryż z kałamarnicą), ośmiornice w winie i occie.
Próbując jeść to w Polsce można się zdziwić. To na pewno nie będzie to samo, to nie ten sam smak – tam wszystko jest świeże, nigdy nie mrożone i przyrządzane w taki sposób, że rozpływa się w ustach. Ja mam jeszcze wielką przyjemność kosztować trunków robionych przez Szima – orzechówki, trawicy, smokwicy (bimber na figach) i jeszcze kilku innych specjałów.
Zwiedzając Hwar, smucę się tym, co większości turystów raduje. Myślę o wielkiej inwestycji. Przez całą wyspę budują nową, piękną, szeroką drogę. Czemu mi smutno? Bo już niedługo będzie można tylko wspominać najtrudniejszą drogę w całej Chorwacji, pełną serpentyn i ciasnych, ostrych zakrętów nad przepaściami, gdzie czasem było tak wąsko, że motocykl nie mógł się minąć z autem.
Opuszczamy Hwar i ruszamy na podbój DUBOWNIKA, ale po drodze jest jeszcze tyle cudownych miejsc, że chcąc je zobaczyć, zmuszeni jesteśmy nocować kilkanaście kilometrów przed Perłą Adriatyku. Noc spędzamy w miejscowości Mały Zaton, która słynie z hodowli jadalnych muszli. Nietrudno więc zgadnąć, co jemy na kolację. Oczywiście MULE. Dostajemy dwie michy: jedną z muszlami, drugą jako śmietnik. Smakują niesamowicie, choć wyglądają okropnie. Jemy je po chorwacku, tzn. w sosie czosnkowo-winnym. Wszystko jest super do momentu w którym Młoda telefonicznie chwali się swojej koleżance co je… i jest foch, i nagle fuj, już jej nic nie smakuje, więc dalej jem sam (właściwie nie do końca mi smutno z tego powodu, więcej będzie dla mnie).
Z samego rana jedziemy zwiedzać STARI GRAD DUBROWNIK. Byłem tu już kilkakrotnie, ale po raz pierwszy odwiedzam miasto z samego rana i jestem tym zachwycony. Bez problemu parkujemy motocykl na chodniku przy samej baszcie Minceta i wchodzimy przez bramę Pile. Nie ma tłoku i zgiełku z którym kojarzy mi się Dubrownik. Spacerujemy. Temperatura poranna powoduje, że się chce zwiedzać. Moje poprzednie odwiedziny tego miasta kojarzą mi się raczej z szukaniem cienia i czegoś zimnego do picia, a tym razem mam wielką ochotę chodzić po mieście i rozkoszować się jego pięknem…
Przy placu Luza z rana jest niewielki bazar i market, kupujemy bułki, pomidory, pyszny ser oraz kefir i w tak wyjątkowych okolicznościach przyrody i architektury spożywamy cudowne śniadanko. Następnie udajemy się do fontanny ONUFREGO, nie tylko podziwiamy ten XV-wieczny wspaniały zabytek, ale traktujemy go także (a może przede wszystkim) jako miejsce, gdzie można się schłodzić. (Natalia zwraca jednak uwagę na pięknie zdobione usta kamiennych masek, z których wypływa woda.)
Robi się coraz bardziej gorąco i tłocznie, wcinamy jeszcze lody i żegnamy się z pięknym Dubrownikiem. Jedziemy na obiad do Czarnogóry. Cóż to za kraj i jacy ludzie! Kocham Chorwatów, ale chyba się starzeją, bo bałkańska fantazja troszkę się im zaciera. Czarnogórcy natomiast mają jej aż nadmiar.
Na granicy zauważam, że czarnogórski celnik po cichu popija browara. Jest około południa, więc mówię do Młodej, że też bym się napił. Gość to chyba zauważa, bo z pięknym uśmiechem wyciąga puszkę piwa i mi ją wręcza. W swoim życiu wiele razy przejeżdżałem przez różne granice – były czasy, że to ja dawałem prezenty celnikom – a dziś dożyłem czasów, że sam je otrzymuję od celnika. Szok!
Dojeżdżamy do Kotoru. Uwielbiam jego starówkę. Wcześniej wielokrotnie słyszałem, że jest tak piękna jak Dubrownik. Mam inne zdanie: dla mnie jest ciekawsza, bardziej naturalna i zdecydowanie jest tam mniej komercji. Mury miasta mają ok. 4,5 km długości i można je zwiedzać całkiem gratis, a widok z twierdzy św. Jana jest niesamowity. Co ważne, jest tu znacznie taniej niż w Chorwacji.
W Kotorze tuż przy murach starego miasta znajduje się niesamowity bazar – miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. Próbuję tu miejscowych specjałów (szczególnie tych w płynie), więc Natalia jest przerażona perspektywą dalszej jazdy. Jej tata jest jednak odpowiedzialny – proponuję nocleg w tym szalonym miejscu. Z radością przyjmuje moją propozycję.
Następnego dnia udajemy się do miejscowości Sutomore w okolicach której są ponoć najpiękniejsze plaże w Montenegro. Tu dosięga nas mały pech: akurat jest święto Ducha (dzień wolny), jest więc strasznie tłoczno i gwarnie, a na dodatek brakuje wolnych miejsc na nocleg.
Po długim szukaniu znajdujemy dom z dwoma wolnymi pokojami i garażem na motocykl. Strasznie mnie dziwi, że pokój z widokiem na morze jest tańszy od tego, z którego widać jedynie inne domy. Gospodyni próbuje coś wyjaśnić, ale nawet nie próbuję jej rozumieć – biorę, oczywiście ten tańszy z lepszym widokiem . Dzięki temu – jak się okazuje – mamy noc niesamowitych atrakcji. Tuż pod naszymi oknami, wieczorem na plaży jest dyskoteka, taka do białego rana.
Dzięki temu przez kilka kolejnych dni nucimy sobie Czarnogórskie przeboje – ciekawe jak nazywa się ten styl muzyki? DISCOMONTE? Tak czy inaczej, na pewno ciekawszy od DISCOPOLO.
Po tak niezwykłej dyskotekowej nocy, co oczywiste, nie udaje nam się wstać z samego rana i śniadanie jemy dopiero, gdy słońce jest już bardzo wysoko, a temperatura zniechęca do jazdy. Podejmujemy decyzję, że odpuszczamy dalszą podróż na południe. Albanię pokaże Młodej kiedy indziej. Wracamy, odbijając w góry, by zobaczyć piękne czarnogórskie monastyry.
W monastyrze Praskwica trafiamy na tłumy pielgrzymów. Dowiadujemy się, że za chwilę zjawi się tu Metropolita Czarnogóry – Michajlo, więc poza zwiedzaniem mamy też okazję zobaczyć obrządki prawosławne.
Wieczorem wracamy do Chorwacji. Jedziemy do miejscowości Mulanat i tam znajdujemy nocleg u rodziny rybaków (już tu kiedyś spałem). Z gospodynią, na którą wszyscy mówią Mama, rozmawiam o Natalce. Mama jest nią zachwycona, a na wiadomość, że Młoda jest pierwszy raz na motocyklu w Chorwacji, mówi, że już ona się postara, aby to było jej ulubione miejsce. Ryby przygotowane przez Mamę smakują cudownie, a wino – jak sama je nazywa – to najprawdziwszy SOK OD BOGA.
Następny dzień to kąpiele, opalanko, pływanie łódką , ale również lekcje oporządzania ryby. Zgadnijcie, co jemy na kolacje?
Następnego dnia żegnamy się z rybakami i jedziemy powoli w kierunku domu, ponownie Chorwacką 8. Szukamy miejsc, których nie odkryliśmy wcześniej. Znajdujemy nocleg z widokiem na morze – ostatni na tej wyprawie. Rano ruszamy starą drogą omijając autostrady, zaczyna robić się chłodniej, czas założyć kurtki motocyklowe.
Jest wieczór, środa 27 czerwca. Do domu mamy jeszcze ok. 850 km. Planowaliśmy jeszcze jechać na Węgry, lecz Natalia dowiaduje się telefonicznie, że jednak ma świadectwo z czerwonym paskiem. Pisk, krzyk, oczka kotka ze Shreka i już o niczym innym nie mówi, tylko o tym, że chce to świadectwo odebrać osobiście i musimy wracać już, jak najszybciej do domu… Ale 850 km – to jest wyzwanie, szczególnie, że troszkę w tyłkach już mamy… Nie za bardzo wierzę, że się uda zrobić taki dystans w jeden dzień. Nie chce mi się, ale Natalka nalega. Ostatecznie zgadzam się. Skoro ona uległa mi w sprawie regionalnych posiłków, ja zgadzam się wracać szybko do domu. Demokracja – jak mawiał Albert Szweitzer – zaczyna się w rodzinie.
Z samego rana Natalia mnie budzi gotowa do drogi. Jeszcze tylko śniadanie i kawa. Start. Słowenia, Austria. W tą stronę, to Młoda częściej pyta: „czy wszystko OK?” W Czechach jemy późny obiad. Nie czekając na moje przypomnienie, Natalia szybko podłącza do naładowania bluetooth. Ledwo zaczynam jeść, ona oznajmia, że już zjadła i ciągnie mnie na motocykl, aby dalej jechać. To się nazywa determinacja!
W Czechach wybieramy w nawigacji (kolejny przydatny gadżet) drogę szybką i jedziemy troszkę okrężnie, ale prawie cały czas autostradą lub drogą ekspresową, dzięki temu wieczorem wjeżdżamy do Polski. Odtąd droga jest mizerna, ale jaka swojska.
Udało się. Natalia pięknie opalona, pójdzie rano po świadectwo z czerwonym paskiem i będzie mogła opowiadać koleżankom (i kolegom!) o motocyklowej przygodzie po Bałkanach.
A jak wpłynie to wszystko na nasze relacje? Pewnie powróci paskudna norma braku porozumienia, czasami będą kłótnie, ale może dzięki tej wyprawie będzie ich mniej… Ja będę mógł przynajmniej wspominać cudowne dni spędzone z córką. Wierzę, że ona też zapamięta szalone wakacje z tatą…
Jakiś czas temu Ania Jackowska, która samotnie przemierza świat na motocyklu i pisze o tym świetne książki, w jednej z nich napisała mi dedykację: „WILKU, POKAŻ CÓRCE LEPSZĄ STRONE MOTOCYKLA”. Myślę, że to zrobiłem. Natalia chyba już wie, czemu na dwóch, a nie czterech kołach warto podróżować, poznawać świat i jego mieszkańców.
Nie była to podróż daleka czy też podróż ekstremalna, ale dla mnie jak na razie była to podróż najważniejsza. Nie odkryłem nowych miejsc, ale poznałem moje dziecko, a ona chyba tak jak ja zakochała się w motocyklach, zakochała się w Chorwacji i Czarnogórze. Wiem, że mam już w domu bratnią dusze i kompana do podróży.
Piotr Michałowski „Wilk”